poniedziałek, 6 kwietnia 2020

iskierka nadziei



Zaglądam do lodówki. Pstryk. Ciemno. O cholera, akurat teraz? Przecież w izolacji siedzę, jak innych kilka miliardów ludzi, jak ja teraz tę żarówkę zdobędę? Jaka to w ogóle jest żarówka? Napchałam do tej lodówki tyle, a niby jest teraz gorzej, trudniej o wszystko. Ale w sumie to dobrze, że tyle nakupowałam, no dobra - on nakupował. Przecież nie każę mu co trzy dni do sklepu łazić, żeby jeszcze to paskudztwo przywlókł do domu. Jest. Przecież tam nic nie widać, jak się tam dostać? Zrobili takie piękne cholerstwo i nijak tego otworzyć. Macam cały panel. No nic, żadnego prztyczka, skobelka, guziczka, wgłębionka, zapadeczki. No nic. Obłe, gładkie, nieświecące. Jaki to w ogóle model lodówki jest? Nazwa marki. Na cholerę mi sama nazwa marki? Wejdę do sklepu internetowego i markę podam? Toż mnie przecież wirtualnie wyśmieją. Ubaw będą jeszcze mieli. Jeszcze se pomyślą, ooo blondyna jakaś. No jasne, pewnie, dalej naigrywajcie się. Faceci to tylko to potrafią, jak się kobieta bezradna do nich z prośbą zgłosi. Że moje studia to nic nie znaczą? Sami pewnie pokończyli korespondencyjne szkoły i tacy niby mądrzy. A właściwie to jak to teraz będzie? Wszystko będzie można korespondencyjnie. Pewnie nawet się wyspowiadać. Parsknęłam śmiechem na tę myśl. Ależ wszyscy na wioskach będą się pchać na listonoszy i listy na parze otwierać. Już ja to widzę. A te egzaminy szkolne to jak? Też korespondencyjnie czy jak właściwie? No bo wybory, to wiadomo, konieczność! Patafiany jedne, przecież za grosz nie mają szacunku dla ludzi. Byleby ichnie było na wierzchu. Tacy katolicy niby. Warszawskie bubki, żygolaki z szajką wytwornych pind na kupę... jak to dalej szło u Tuwima?
I wszechsłowiańscy marzyciele,
Zebrani w malowniczą trupę
Z byle mistycznym kpem na czele,
Całujcie wy mnie wszyscy w dupę.
Ależ Zbyszek to świetnie śpiewa! Zaczęłam nucić. Kurcze, trzeba by się całych tych słów nauczyć, zaraz znów będą aktualne. I ty fortuny skurwysynu...  Mają to na jakiejś płycie? Przyczepiło się, teraz muszę ją w całości usłyszeć, bo nie wytrzymam. Co mi do głowy strzeliło, żeby płyty w trzech różnych miejscach trzymać? Bez Jacka... Bez Jacka... Nie ma.  W internecie! Przecież teraz wszystko jest w internecie. Jest! Odpłynęłam. I ty cenzorze... Nie wyciągnę. Czemu ja nie umiem śpiewać? Przymykam oczy, kołyszę się w rytm. I ten świdrujący flet Horacego! Mistrzostwo. Tylko Wojtka nie słychać. Zawsze tak jest, ale jakby nie było słychać, to dopiero by było słychać, że nie ma. Taki paradoks. Coś bym przekąsiła może? O! Ciemno. Nie przyzwyczaję się.
Szukam dalej. Tu też nie ma. Tylko marka. A model podać, to nie łaska? Cholera, pewnie z tyłu nakleili, a jak ja tam teraz łeb wsadzę? No nie wsadzę przecież. Próbuję przesunąć, poszła tylko trochę. W łeb dostałam całym stosem pojemników misternie układanych jeden na drugim na lodówce. No jasne. Jeszcze to! Cholera, ależ to brudne. Kiedy ja tu ostatnio sprzątałam? Wracam do lodówki. O! Ciemno.  Kurcze. Przecież to się musi jakoś zdejmować, chyba przewidzieli, że żaróweczka może się przepalić? Czy nie? Czy to znaczy, że lodówkę trzeba wymieniać? Nie, no weź. Nie zachowuj się jak ta blondyna, z której się tam w sklepie zaśmiewają. Barany. Naprawdę powiedziałam to głośno? Gadam do siebie, chyba jestem bardziej zestresowana niż sądziłam.
– Co mówiłaś, kochanie? – zupełnie nieoczekiwanie dobiegło z pokoju – Nie dosłyszałem.
– Nic – odpowiadam.
Ale takie łagodne „nic”, takie zwyczajne, niewzbudzające  podejrzeń, że coś się stało. Nienachalne, bez wyrzutów z całego ostatniego dziesięciolecia. Nie. Takie zwyczajne „nic”. To może coś przegryzę. Nieważne, że godzinę temu było śniadanie, no przecież jeść trzeba? Prawda? Prawda. Sama sobie odpowiadam. Usprawiedliwiam sama swoje obżarstwo. No dobra, podjadanie, do obżarstwa to jeszcze daleko. Otwieram lodówkę. O! Ciemno. Nie przyzwyczaję się. Wszystko na miejscu, tylko inaczej. Dobra, nie będę podjadać, bo potem i tak tych dodatkowych brzuszków nie zrobię. Z milion bym musiała. Zaśmiałam się pod nosem. A może poszukam w internecie tego modelu? Samsung, samsung... same nowe. Ale jaki samsung? Srebrny – sama sobie odpowiedziałam jak ta blondynka, która ma podać model auta dzwoniąc do warsztatu. Znów zachichotałam. Jakbym miała jakieś wahania nastrojów. Jak nie ja! Po pół godzinie szukania poddałam się. Jeszcze raz sprawdzę, może coś przeoczyłam. O! Ciemno. Znowu macam. Nic się nie zmieniło. Niebywałe. Jak kretynka jakaś się zachowuję. Czemu właściwie ja się tym zajmuję? Wszystko na mojej głowie. Może by się na coś przydał, a nie tylko siedzi.
– Kochanieee!
Cisza. Dopiero po dziesięciu sekundach słychać:
– Co?
No jasne, przerwałam mu przecież ratowanie świata przed zagładą. Przecież wie, że powinien odpowiedzieć natychmiast.  Nigdy się tego nie nauczą.
– Żaróweczka w lodówce się przepaliła.
 – Ale skąd my teraz...?
No jasne, Amerykę odkrył!
– No wieeem – ale takie łagodne „no wiem”, nie takie z wyrzutem. Skąd ja w sobie mam tyle spokoju? Tego na zewnątrz? Bo w środku to przecież już niejeden Grunwald się odbył odkąd się przepaliła ta cholerna żaróweczka. Przyszedł. Sapie.
– No ale jak teraz? Do paczkomatu chyba. Jaki to model?
Srebrny kurwa, już miałam na końcu języka...
– Nie znalazłam.
Poszedł.
Może tak by tylko plastereczek sera? O! Ciemno. Zatrzasnęłam drzwi. Hipokrytka cholerna! Im po łapach dajesz, jakbyśmy mieli na tych zapasach rok przeżyć, a sama „tylko plastereczek”! Wykrzywiłam się, sama siebie przedrzeźniając. Wytrzymam. Będę dzielna. Przytaknęłam, nawet poczułam się trochę dumna. Nie, no bez jaj! Ależ wyczyn. Nie zjem jednego plasterka! Parsknęłam śmiechem.
– Co mówiłaś?
– Nic, nic, ja tak tu tylko – no przecież mu nie powiem o plasterku! – i co z tą żarówką?
– Szukam.
A co my, w chowanego się bawimy czy co? Kiedyś to się dzieciaki bawiły, wszystkie na podwórku siedziały, mama nas się dowołać na kolację nie mogła, kanapki zrzucała w siatce. A teraz? Każdy przed swoim komputerem. Na spacer reagują alergicznie. Ale by się chciało tak na dwór, kurcze, który to już tydzień? Jaki to w ogóle dzień tygodnia? A, no tak, weekend musi być, bo szkoły zdalnej nie ma. I jeszcze te święta cholerne przed nami, jak to wszystko załatwić? Nagotuję, to się zmarnuje, bo sami to przecież nie damy rady zjeść wszystkiego. Nie nagotuję – to zaraz będzie: „A białej kiełbaski to nie upiekłaś? Myślałem, że będzie. Przecież zawsze była.” No i weź bądź tu mądra i wyczuj na co to podniebienie akurat będzie miało smaczek. Mały znów będzie marudził, że tego nie je, tamtego też nie. Żurek! Obaj lubią! Dobra, to jest plan. Ale może kilka jednak upiekę? Zawsze można je też na zimno, do kanapek. A ćwikła? Dopisałam szybko buraki do listy zakupów z warzywniaka. Super, że do nich zadzwoniłam. Przywiozą we wtorek. Trzeba wspierać lokalsów. A ten koncert wczoraj. Kurde 4 miliony zebrali! Polacy to się potrafią jednak zjednoczyć. Wzruszyłam się.
O! Ciemno. Cholera. Odruch, to odruch. Trudno. A może z tej strony da się podważyć? Nie, jeszcze rozwalę. Sam niech zrobi, jeszcze zepsuję. Ciekawe czy szuka tej żarówki. Modelu, instrukcji. Czegokolwiek.
– Zobacz w segregatorze z gwarancjami. Na pewno jest model.
– Co?
– W segregatorze... – cholera, czy ja wszystko muszę sama? Idę, podaję, bo przecież jak mu wytłumaczę, to i tak powie, że nie ma.
Podaję segregator z postanowieniem, że odtąd nie będę się wtrącać, niech sam się zajmie.
– Tylko do paczkomatu tego bliżej, bo nowszy, to pewnie mają opcję bezdotykową – idiotka, przecież wszystkie mają! Sama siebie znów skarciłam.
– Co?
– Nic, nic.
Nie wtrącać się, nie wtrącać się. I tak do wieczora. Rano trzeba wstać. Przypomniałam sobie – jutro poniedziałek, znów do biura trzeba by się ugrać w piżamę biurową. Jak tak dalej pójdzie, to już tylko w to się będę mieścić. No dobra, zrobię dziesięć brzuszków więcej. Kładę się, zamykam oczy. Coś bym przekąsiła. Nagle błysk. Myśl. Jak iskierka nadziei! Skoro nie ma światła, to może...? W końcu jest już ciemno, przecież nikt się nie zorientuje. Ze światłem każdy zauważy, że podjadam, jakby jakieś czujki światła mieli. Już sobie wyobraziłam jak wołają jeden przez drugiego „Co tam podżerasz? Mogę też? A ja też mogę?” Nie, nic takiego nie będzie. Będę mogła spokojnie ten jogurcik wciągnąć. Albo plastereczek. Znów się skarciłam, ale już słabiej. No dobra, wygrałam! Skradam się po omacku do kuchni. Oby nie potrącić tego kartonu w przedpokoju. Ciekawe czy w ogóle zajrzał do tego segregatora. Pod nos mu wszystko podsuwam, chociaż by jaśnie pan łaskawie zerknął. O wszystkim ja muszę myśleć! Teraz w lewo, dwa tip-topki, teraz trzy. Całkiem dobrze sobie radzę po ciemku. Dobrze, że przebija światło z ulicy, to chociaż kontury widać. Docieram bezszelestnie do lodówki. Otwieram. O cholera! Aż się cofnęłam. Oślepił mnie blask, skrzywiłam się z niedowierzaniem. Skąd on do cholery wytrzasnął żarówkę?!