niedziela, 8 marca 2020

Jak zwykle rano ubrałam strój sportowy, przygotowałam ciuchy na przebranie w pracy, sprawdziłam czy mam kask, wodę, rękawiczki, klucz do piwnicy i zaczęłam przygotowywać śniadanie. Wszystko, jak zwykle, w wielkim pośpiechu. Dlatego ważna jest systematyczność – tylko wtedy da się to jakoś ogarnąć. Aaa, no właśnie – zapomniałabym o czapce, którą wczoraj wyprałam. Włożyłam czapkę do koszyka rowerowego, czekającego już przy drzwiach.
- Maaaamoooooo! Śnieeeeeeeeeg! Juuupiiiii!
*&#;^&2;^%##@$%(* Zaklęłam w duchu. A więc cudownie. Teraz przebrać się (a jak wiadomo rano każda sekunda jest cenna), nie zapomnieć o książce do tramwaju, żeby się nie nudzić, lub głupio nie gapić się na ludzi wyobrażając sobie kim są i dokąd zmierzają. Ale zaraz, może by tak najpierw wyjrzeć przez okno i sprawdzić ile tego śniegu napadało? Bo co prawda po okrzyku syna wyobraziłam sobie wielkie zaspy i ludzi brodzących po kolana w wydeptanych przez poprzedników ścieżynkach. Wyglądam – no tak, mogłam się domyślić – świat gdzieniegdzie przyprószony śniegiem. Hmmm. Mam nowe opony.  Co prawda nie pamiętam czy mąż wspominał cokolwiek o ich zimowości, ale są nowe, jeszcze z kolcami, na pewno dadzą radę. Decyzja podjęta. Po wyjściu sprawdziłam jeszcze, prowadząc rower, czy hamulce działają – super. A więc w drogę. Odprowadziłam syna do szkoły, wsadziłam na głowę czapkę i kask i wsiadłam. Faktycznie jechało się bardzo dobrze, nie działo się nic niepokojącego. Ziemia była na tyle ciepła, że śnieg wtapiał się w podłoże. A więc bezpiecznie. Tak czy inaczej będę jechała ostrożnie, powoli, znacznie wolniej niż zwykle. Nieprawda, że jestem przesadnie ostrożna, że, jak twierdzą niektórzy, wszędzie widzę same zagrożenia. Ja po prostu jestem odpowiedzialna i uważna. Hmmm, w sumie to może jednak nie tak do końca, skoro postanowiłam jednak jechać rowerem. Ale przecież nieraz już jeździłam w mrozie. I to na starych oponach. Nic nie będzie, nic się nie stanie. Jakiś nieznośny głosik ciągle jednak się ze mną przekomarzał podszeptując „tu się wywalisz”, „a na tym koziołku to już na pewno”. „Ooo, nie dasz rady wyhamować przed tym autem, które właśnie zajechało ci drogę.” Bez użycia kierunkowskazu ma się rozumieć, bo jak wiadomo w niektórych autach ich używanie jest passé. Kierowcy bowiem, bezpieczni w swoich cieplutkich autkach na wygodniutkich szerokich fotelach nie myślą przecież o tym, że może jednak nie mam wbudowanego w rower ABS i mam nieco cieńsze oponki, nie mówiąc już o tym, że twarz i kolana mało mi nie zamarzły a siodełko… wiadomo.
Jadę dzielnie, staram się nie ignorować podszeptów – kto wie, może mnie to ustrzeże przed katastrofą. Skrzyżowanie zbliża się z zawrotną prędkością, więc już jakieś dwieście metrów dalej przestaję pedałować, żeby na pewno wyhamować. Zielone. Zielone. ZIELONE. Stare zielone. No… pomarańczowe, już się bałam, że będę musiała przyspieszyć, albo jak idiotka zatrzymać się na zielonym. Skrzyżowanie jest już tuż, tuż. Decyduję się na hamulec, niestety tym razem ten od podszeptów zajął się kolorami, zamiast mi powiedzieć głośno i wyraźnie: NIE HAMUJ NA LODZIE! Tylne koło poszło w bok. Już wiedziałam, że upadek jest nieunikniony. Bęc, popularne słowo, przeznaczone do sytuacji nagłych, wykrzyczane gdzieś w przestrzeń. Powtórzone głośniej, gdyby ktoś nie dosłyszał… Wzrok mijającego mnie szerokim łukiem kierowcy, troskliwy lub ciekawski – wolę myśleć, że to pierwsze. W zasadzie nic mi się nie stało. Kilka stłuczeń. Ucierpiała głównie moja godność. Zwłaszcza ta poniżej talii.


Brak komentarzy: